Chorwacja. Uchodźcy w miejscowości Bapska przy granicy z Serbią. Połowa września 2015 r., fot: Justyna Chmielewska

Bapska, granica serbsko-chorwacka

– Moja żona krwawi – mówi mężczyzna. Pokazuje ręką na spodnie kobiety, krew przebija przez dżinsowy materiał. Czarne włosy spięła w kucyk. Uśmiecha się, gdy na nią patrzę, nic nie mówi, po chwili na jej twarzy pojawia grymas bólu, z którym zostanie do końca. – Doktora, proszę doktora – mówi mężczyzna. Idę zapytać policjanta, czy możemy przejść przez granicę, opuścić kilkutysięczny tłum, znaleźć pomoc. Nie możemy. W kordonie chorwackich policjantek i policjantów trzymających uchodźców na granicy serbsko-chorwackiej w miejscowości Bapska znajduję szefa policjantów. Jest 24 września, godz. 2 w nocy. Możemy przejść, znaleźć lekarza.

Wracam do kobiety i mężczyzny, pole, tłum ludzi leżących na ziemi, nieliczni mają namioty, większość śpi pod gołym niebem. Aby się załatwić, odchodzą kilka, kilkanaście metrów od tymczasowego obozu. Fetor odchodów miesza się z hałasem. Ktoś płacze, ktoś się śmieje, ktoś krzyczy, ktoś z kimś się kłóci, ktoś o coś prosi.

Idę z kobietą i mężczyzną z Serbii do Chorwacji, to kilkadziesiąt metrów. Co chwila zatrzymuje nas policja. Pokazuję ręką na zakrwawione spodnie kobiety. Para zna tylko kilka słów po angielsku. Znajdujemy lekarkę z międzynarodowej organizacji pozarządowej Lekarze bez Granic. Wyjaśniam. Kobieta poroniła dwa dni temu, przed chwilą zaczęła krwawić. – Dwa dni temu? – upewnia się lekarka. – Dwa dni temu – potwierdza mąż. – To nie jest pacjentka w stanie krytycznym, musi wracać do szeregu – stwierdza lekarka i odchodzi do kolejnego, krytycznego pacjenta. A takich tu sporo jak na jedną lekarkę. Trzeba dokonać selekcji. Kobieta szepcze coś na ucho mężowi. Chciałaby się umyć – czy może? Policja się zgadza. Kilka metrów dalej stoi namiot medyczny wypełniony ludźmi. Pójdą za namiot, na pole. Dobrze, że jest noc, można się w niej schować. Pójdą z dwiema butelkami wody, papierem i krwią, którą trzeba zmyć. A potem wrócą do szeregu czekać długie godziny, aż granica zostanie otwarta. Przed nimi wiele dni podróży.

W końcu kordon policji się rozstępuje, wypuszcza około 500 osób. Kobieta, która nie była w stanie krytycznym, i jej mąż muszą wciąż czekać, nie stali w pierwszych rzędach. Grupa ludzi, która przekroczyła granicę, po kilkuset metrach trafia na kolejną zaporę. Z tego miejsca migranci zostaną zawiezieni autobusami do oddalonego o 17 km obozu w Opatovacu. – Siadajcie! Na kolana! – krzyczy policja. Tak łatwiej zapanować nad tłumem. Siadają na ziemi, na śmieciach zostawionych przez tych, którzy byli tu dobę wcześniej. Dzieci płaczą. Grupa mężczyzn, dwie kobiety, w tym jedna w ciąży i z trojgiem dzieci, nie chce usiąść. Policjant podnosi do góry pałkę. Siadają. Jest zimno. Od dawna są w podróży. Z całym swoim dobytkiem zamkniętym w plecakach i torbach. Dobytek nie może być ciężki, szczególnie gdy wędruje się z dziećmi, które czasami trzeba wziąć na ręce, bo nie mają już siły iść. Dokumenty, ciuchy, pieluchy, śpiwór – jeśli miało się szczęście i ktoś dał – jakieś chusteczki, butelka wody, coś do jedzenia. Wspomnienia o domu, z którego się wyruszyło, widoku za oknem, rodzinie, sąsiadach, wspomnienia o drodze do szkoły i sklepu – muszą ważyć więcej. A czasami przemytnik zgarnął na łódź 152 osoby i zaczął podróż od zmuszenia wszystkich do wyrzucenia bagażu. Bo za ciężko, bo fale, bo łódź mogłaby zatonąć. Niektórzy chcieli wtedy zawrócić, ale dowiadywali się, że nie zwrócą im tysiąca euro od osoby, które zapłacili za podróż życia. Na łódź w Turcji wsiadają Syryjczycy, Erytrejczycy, Nigeryjczycy i inni, płyną na wyspy greckie. Tam rozpoczynają wędrówkę.

– Ludzie tutaj są bardzo dobrzy, proszę pana – mówi 16-letni Mahomet z Syrii. Proszę, by mówił do mnie po imieniu. Uśmiecha się. – To jest mój brat, to wujek, a tam śpi reszta mojej rodziny. Czy ma pan coś, cokolwiek, do jedzenia, proszę pana?

Wolontariusze zgromadzeni wokół inicjatywy Chlebem i Solą przyjechali właśnie busem do Bapskiej z bananami, batonami energetycznymi, ciastkami. Mahomet bierze jedzenie i idzie z nim do rodziny. Śpią pod kocami na ubitej glebie, a w górze, na czarnym niebie, gwiazdy – tej nocy nie będzie padać. Leżą daleko od pierwszego rzędu uchodźców, chcieliby się wyspać. Dom Mahometa został zburzony, jego tato jest profesorem i został w Syrii, może do nich dołączy w Niemczech albo Norwegii. – Ludzie są dobrzy, dają jedzenie, wodę, pozwalają nam iść.

– A marzenia? Masz jakieś marzenia?

Mahomet patrzy na mnie z uśmiechem i mówi, że chciałby żyć.

Haifa mogłaby być moją mamą. Włosy ma kasztanowe, rozpuszczone. Wokół oczu zmarszczki, takie, które powstają pod wpływem czasu i śmiechu. Nie mówi ani słowa po angielsku, pokazuje palcem na mnie, potem na niebo, potem na ziemię. Nie rozumiem. Haifa śmieje się głośno, robi kilka kroków w moją stronę, nad głowami śpiących ludzi. Łapie się rękami za brzuch i trzęsie ciałem, a potem pokazuje znowu na niebo i na ziemię. Koc? Potrzebuje pani koca? Teraz ona nie rozumie. Macham rękami, kreśląc w powietrzu kwadrat. Zatem koc. Haifa bierze mnie pod rękę, śmieje się głośno, idziemy po koc. Rozmawiamy dłońmi, oczami – i nic nie rozumiemy. Dowiaduję się tylko, że Haifa jest z Iraku, a gdzieś w polu śpi jej rodzina. Podchodzimy do namiotu UNHCR. Haifa bierze koc, dziękuje i odchodzi. Patrzę na jej falujące włosy, wtedy odwraca się i macha kocem, uśmiechnięta.

– Doktora, proszę o doktora! – woła kobieta. Pod kocem obok niej leży dwóch synów. Jeden z nich skórę twarzy ma pokrytą czerwonymi krostami, nie może usnąć, swędzą. Jedyna lekarka jest zajęta. Wracam do kobiety z sanitariuszką i idę dalej z grupą wolontariuszy rozdawać koce z UNHCR. Gdy po kilku minutach przechodzę obok dwóch chłopców i ich mamy, ta wzrusza ramionami – sanitariuszki już nie ma, zostawiła ich z dobrym słowem. Tak to tutaj wygląda, są pacjenci priorytetowi. Na poboczu w dwuosobowym namiocie koczuje rodzina: mama, tata, wujek, dwie nastoletnie dziewczyny. Jedna z nich omdlewa, trzęsie się pomimo dwóch koców narzuconych na plecy, ma wysoką gorączkę. Ktoś podarował aspirynę, rozpuścił w butelce wody mineralnej. Policja zgodziła się zabrać chorą do obozu w Opatovacu, tam w dwóch wojskowych namiotach pracują Lekarze bez Granic. A mama, tata, reszta rodziny? Znajdziecie się. Jakoś.

Ktoś krzyczy moje imię. Włączam czołówkę i rozglądam się na boki. Podchodzi do mnie Haifa, kasztanowe włosy opadają jej na ramiona. Pokazuje na dziewczynę w białej chuście, ta patrzy w ziemię – to jej córka. Haifa znowu bierze mnie pod rękę. Jeszcze jeden koc? Nie. Co zatem? Nie możemy się zrozumieć, idziemy kilkanaście metrów pod górę, potem skręcamy w lewo, na pole. Mijamy dwóch mężczyzn, którzy załatwiają tutaj swoje potrzeby. Jeszcze kilka kroków i jesteśmy na miejscu. Fetor odchodów. Haifa wskazuje na moje czoło i ziemię, chodzi o światło, szukamy czegoś. Po kilku minutach w trawie znajdujemy telefon. Córka Haify podnosi go i po raz pierwszy się uśmiecha, delikatnie, zupełnie inaczej niż jej mama, która właśnie klaszcze szczęśliwa z powodu odnalezionej zguby. Schodzimy do głównego szlaku. Haifa wyjmuje rękę spod mojego ramienia, patrzymy sobie w oczy. – Powodzenia w życiu – mówię jej. Haifa odpowiada w swoim języku, nie rozumiem słów, ale wiem, że mówi o wdzięczności. A potem śmieje się i odchodzi.

Według danych UNHCR do Europy przez Morze Śródziemne dotarło w tym roku ponad 515 tys. uchodźców i imigrantów. 383 tys. osób trafiło do Grecji (stan z 28 września), później szlakiem bałkańskim zmierzały z Grecji i częściowo Bułgarii do Serbii, na Węgry i dalej do Europy Zachodniej. Gdy Węgry wzdłuż granicy ustawiły 175-kilometrowe ogrodzenie z drutu kolczastego, szlak migracji zaczął prowadzić przez Chorwację. Do chwili, gdy piszę ten tekst, przeszło tędy ponad 90 tys. ludzi. Większość przez Bapską.

Ofiary wojny, głodu i biedy w trakcie podróży stają się ofiarami politycznych przepychanek pomiędzy krajami. Trzeba jednak pamiętać, że do Europy przedostała się zaledwie garstka uchodźców z Syrii. Cztery lata walki pochłonęły tam 300 tys. ofiar. 5 mln uchodźców uciekło do 60 obozów w Turcji, Libanie, Jordanii i Iraku. Około 7 mln migruje wewnątrz Syrii, porzucili swoje domy, nie mogą albo nie chcą wyjeżdżać ze swojego kraju.

Na szlaku między Bapską a obozem w Opatovacu

Kolejnej nocy pada deszcz. Policja nie wytrzymuje naporu kilkutysięcznego tłumu i otwiera granicę. Idą na piechotę 17 km do obozu w Opatovacu. Nie wiedzą, że obóz jest przepełniony. W połowie trasy wolontariusze z Polski, Anglii i Włoch ustawili się z bananami, chlebem, wodą, ciastkami i garem ciepłej zupy. Całość znika po mniej niż pięciu minutach.

„Ile jeszcze przed nami?” 8 km. Spuszczają wzrok, idą dalej. Mężczyzna o kulach, bez nogi. Mężczyźni w sportowym obuwiu, sandałach i ci przygotowani na zimno. Kobiety. Trzy siostry z Erytrei, jedna kulejąca. A rodzice? Tylko kręcą głową na boki i wytrzepują z oczu łzy. Dziadek z wnuczkiem, którzy dostali zepsuty namiot i będą musieli spać pod swetrami. W grupach i samotni. Rodziny z dziećmi. Staruszka z pergaminową, poprzecinaną zmarszczkami twarzą nie ma siły. Siada z dwiema dorosłymi córkami na poboczu, nie pójdzie dalej. Najbardziej wykończonych, jeśli poczekają, zabierze policyjna furgonetka albo jeden z kilku samochodów wolontariuszy. Dwa busy mają polskie rejestracje. Dla wszystkich nie starczy miejsca. Pewien Syryjczyk prosi, bym poszedł do domu, który stoi obok. Poprosił mieszkańców o transport jego rodziny, zapłacą. Pukam do drzwi, otwiera starsza pani, prosi swojego męża, ten kiwa głową. Wkłada kurtkę, wyprowadza samochód. Zatrzymuje nas policja, nie pozwala przejechać, twierdząc, że w ten sposób lokalni mieszkańcy zarabiają na uchodźcach. Po chwili starsza pani, która otworzyła nam drzwi, wychodzi z garnkiem gorącej herbaty, rozdaje ją w plastikowych kubeczkach wędrującym. – Wiemy, co to jest wojna. Podać herbatę to jest nic, każdy może. Wiemy, co to jest wojna, trzeba pomagać. Ale wy w Polsce przecież też dobrze wiecie, czym jest wojna, wiecie, jak to jest uciekać, wiecie, że trzeba pomagać, prawda?

Chorwatka odchodzi z pustym garnkiem po herbacie, obok mnie zatrzymuje się młody mężczyzna na papierosa, ma swoje, nie chce się poczęstować. Idzie sam. – Jestem Baszar – podajemy sobie ręce. – Głupio nosić takie samo imię jak tyran i prezydent mojego kraju – śmieje się. Baszar ma 23 lata, cztery semestry studiował medycynę, w końcu uciekł z Syrii do Turcji. Spędził tam ostatnie dwa lata, bez pracy, rodziny. Teraz chce do Europy. – Jestem ateistą – mówi. – Co jest nie tak z islamem? – pytam. – Z islamem wszystko jest w porządku, coś jest nie tak z Bogiem – odpowiada.

Kucamy przy ulicy, tłum uchodźców mija nas po lewej, niektórzy zatrzymują się obok, by odpocząć. – Znam Polskę – mówi Baszar – znam Behemotha, słuchałem namiętnie. I w programie „The Voice of Poland” widziałem Nergala.

Baszar zabrał ze sobą cztery książki, otwiera plecak, chce, żebym je zobaczył. „Krótka historia czasu” Stephena Hawkinga, „Bóg urojony” Richarda Dawkinsa, „Opowieści niesamowite” Edgara Allana Poe i „Bóg nie jest wielki. Jak religia wszystko zatruwa” Christophera Hitchensa. – Ciężko, pewnie, że ciężko, ale nie mogę żyć bez książek. Z Syrii zabrałem dziesięć, zostały te cztery. Książki, regał z książkami, zapach książek to było moje życie.

– Ruszać się, ruszać się! Musicie iść! – krzyczy policjant nad naszą głową. – No tak, powinienem iść – mówi Baszar, zakłada plecak z czterema książkami, kurtką, wodą mineralną i odchodzi. Obiecał, że napisze maila, jak już znajdzie swój nowy dom, może nawet wypełni go książkami.

Przyjeżdża bus z Polski ze śpiworami i ubraniami. Te pierwsze rozchodzą się w kilka minut, głównie wśród rodzin z dziećmi. Rozdajemy ciuchy. Po chwili kończą się buty, kurtki przeciwdeszczowe, kurtki jesienne, swetry i czapki, ubrania dla dzieci. W workach zostają bluzy i spodnie. Pod domem Chorwatów, którzy poczęstowali herbatą, układają się do snu dwie rodziny z dziećmi. Pomimo deszczu i chłodu próbują usnąć pod wilgotnymi kocami. Nie mają siły pokonać kolejnych 8 km do obozu. Wielu uchodźców cierpi na deficyt snu. Inne rodziny znajdują miejsce kilkanaście metrów dalej, obok szkoły. Po chwili przyjeżdża policja – nikt nie może spędzić tutaj nocy. Mężczyźni muszą iść do obozu, kobiety i dzieci zostaną zabrane samochodami policyjnymi. Rodziny trzymają się za ręce, nie chcą być rozdzielone, nie chcą spędzić nocy na poszukiwaniu krewnych. Krzyczą policjanci, krzyczą uchodźcy, krzyczą wolontariusze, tylko dzieci płaczą. Lulu, Angielka mieszkająca w Berlinie, wolontariuszka, która wcześniej rozdawała gorącą zupę, wchodzi do policyjnej furgonetki. Błaga policjantów, by zabrali całe rodziny. Jakiś mężczyzna wciska mi w dłoń swoją dłoń, nie ma czucia w dwóch palcach. Boi się, że straci te dwa zimne palce, którymi nie może poruszać, chce do lekarza. Nie ma lekarza, musi iść do obozu, ustawić się w kolejce.

Obóz w Opatovacu

Aby wejść do obozu w Opatovacu, zostać zarejestrowanym i poczekać kilka, kilkanaście godzin na autobus, trzeba stać w jednej z dwóch kolejek. Autobus zawiezie uchodźców na stację kolejową w Tovarniku, tutaj rozpoczyna się podróż pociągiem na granicę węgiersko-chorwacką w Zákány. Za dwa dni przed wejściem do obozu w Opatovacu pojawią się dwa długie na kilkanaście metrów namioty chroniące czekających przed wiatrem i deszczem. Teraz ich nie ma. Ludzie, którzy przeszli właśnie 17 km z granicy w Bapskiej, zachowują się różnie. Najwytrwalsi stają w kolejce do obozu, wiedzą, że w ten sposób szybciej trafią do autobusów. W obozie Czerwony Krzyż wręczy wodę, jabłko, być może puszkę ryb. Kobiety z dziećmi, które przyjechały policyjnymi furgonetkami i busami prowadzonymi przez wolontariuszy, siadają, kładą się na trawie, wypatrując mężów, synów, braci, ojców.

Niektórzy ustawiają się w kolejce do namiotu anarchistów, którzy przygotowali w wielkich garach gulasz z soczewicą i ryżem. Na namiocie powiesili kolorowy plakat z napisem: „Nie ma wystarczająco wysokich granic”. Obok znajdują się dwa namioty Lekarzy bez Granic. Sofija pracująca w jednym z nich prosi wolontariuszy z Polski i Węgier o koce, ciepłe ubrania. Ile? Tyle, ile macie. Chorwaci prywatnymi samochodami przywożą ciastka, batony i banany. Setki uchodźców położyły się na asfalcie, mokrej trawie, błocie. Powstał nieformalny obóz pod obozem. Zasiedlają go ci, którzy nie mają siły czekać w kolejce, chcą spać. 16-letni chłopak z Syrii mówiący płynnym angielskim prosi, bym poszedł do kogoś, zapytał. O co? – O mamę – odpowiada, połyka łzy i nie przestaje dygotać. – Nie mogę znaleźć mojej mamy, nie ma jej tu, nikogo tu nie znam, pomóż mi, proszę, nie mogę znaleźć mojej mamy, pomóż, proszę, ona nie ma telefonu, nie znam tu nikogo, tyle ludzi, nie mogę znaleźć mojej mamy, nie mogę znaleźć mojej mamy – powtarza.

„Czy macie buty?” – to pytanie pada tutaj często. Dary, w tym buty, przywożone przez wolontariuszy z Czech, Niemiec, Szwecji, Austrii, Polski rozchodzą się błyskawicznie. Niektórzy idą w sandałach, niektórzy mają odciski, innym schodzi skóra. Szczególnie po wielokilometrowym marszu w deszczu. Zapamiętam minę chłopaka, który ściągnął buty, by pokazać mi swoje stopy. Nie wiedziałem, że skóra może być tak biała, tak martwa. Nie było dla niego butów. To może chociaż skarpety? Nie mieliśmy.

Nagle powietrze przecina krzyk, szloch. W grupie śpiącej przy kolejce do obozu obudziła się dziewczynka. Obudziła się z koszmaru. Mama całuje ją w czoło, głaszcze po głowie. Coś szepcze córce na ucho. Może jej mówi, że to sen, tylko zły sen. Dziewczynka – nie może mieć więcej niż siedem lat – nie przestaje płakać. W końcu otwiera oczy – już nie krzyczy. Rozgląda się, widzi biegających ludzi, czuje smród, ciemność przecina ostre światło z agregatora przywiezionego przez straż pożarną. Dziewczynka zamyka oczy i znowu płacze. Może pod powiekami, w tym koszmarze, który się śnił, było lepiej?

Kakofonia głosów, historii. Wolontariusze w odblaskowych kamizelkach krążą w tłumie. Ktoś podaje zupę, ktoś rozdaje mokre chusteczki – substytut kąpieli – ktoś pomaga rozstawić namiot zmęczonej rodzinie, ktoś prowadzi kogoś do lekarza, ktoś dzwoni zapytać, którędy idą kolejni uchodźcy, gdzie pojechać z wodą, jedzeniem. Tłum odzyskuje wyraz i staje się osobą tylko na chwilę. Trzeba się zatrzymać i spojrzeć w twarze śpiących albo siedzących na ziemi.

Mieszanka bezradności i spokoju, wyczerpania i nadziei. A może to tylko projekcje patrzącego? Bo jak wyobrazić sobie niewyobrażalne? Niewyobrażalne zaczyna się od wojny, utraty domu. Ale przecież nie zawsze. Statystyki mówią, że blisko połowa migrujących opuściła swój kraj w obawie o własne życie. Reszta ucieka przed biedą, brakiem pracy, czekając na nowe, lepsze życie. Nie każdy zasłuży na status uchodźcy, część z nich zostanie odesłana z powrotem. A ci, którzy trafią do raju zwanego Europą Zachodnią – jakie życie ich czeka? Czy kiedyś przestaną być Innymi w naszych krajach? Ucieka się z różnych powodów – to może być wojna, głód, bieda – ale ucieka się zawsze tak samo. Śpi się pod tym samym niebem, przekracza te same granice, pewnie dzieli się te same nadzieje.

A może państwo wiedzą, jak to jest iść od wielu dni, tygodni, miesięcy? Spać pod deszczowymi chmurami, bez toalety, ze smrodem i płaczem dzieci obok. Jak to jest klękać, gdy policjant każe i podnosi pięść do góry? Jak to jest prosić w tłumie kilkuset osób o podpaskę, nie znając języka? Czy większa jest tęsknota za minionym życiem, czy może nadzieja na nowe? Co mówi się dzieciom przed snem i jakie historie się sobie opowiada?

Źródło: Wysokie Obcasy 2015.10.17 – „Ucieka się zawsze tak samo”