Pomiędzy niespełnionymi oczekiwaniami wobec rodziców a jakością związków, głównie miłosnych, które tworzę, zachodzi bezpośrednia relacja. To czego nie otrzymałem od rodziców, albo bardziej to co wymyśliłem sobie, że powinni mi zapewnić, chcę dostać w miłości. I w pewnym momencie wypełnia mnie roszczenie, żal, pretensja, stan permanentnego oczekiwania. Bo przecież moi rodzice mogli być lepsi, mogli bardziej kochać, mocniej przytulać, mogli mnie nigdy nie opuszczać, nie wyjeżdżać, nie przegapić mojego smutku.

W przeszłości wcale nie chciałem kochać, zazwyczaj chciałem brać, być kochanym, a często – na głębokim poziomie – uratowanym. Ale nie ma nikogo do ratowania. Szlochający we mnie chłopczyk wiele lat sięgał po chusteczki i w pewnym momencie stało się to jego nawykiem, a nie potrzebą. A ukojenie, o które prosił było urojone, podobnie jak idealni rodzice.

Przez kilka lat próbowałem na różne sposoby zagłuszyć czający się pod powierzchnią codzienności smutek i pustkę, żyjąc coraz szybciej, wylewając coraz więcej złości na bliskich, a później przeżywając z tego powodu poczucie winy. Stawałem się więc pilny, uczynny, niezależny. Zamykanie ust nieszczęśliwemu dziecku, żyjącemu wewnątrz nas, przez kompulsywne otaczanie się ludźmi, przedmiotami, pracą czy używkami jest dobrą strategią. Nie ma sensu go zagłuszać, udawać, że dzieciństwo było idealne. I tutaj z pomocą przychodzi terapia. Czasami pomaga, przynosi ukojenie, pomaga znaleźć, zrozumieć i rozwiązać wewnętrzne konflikty, budować trwalsze relacje, a czasami pogłębia cierpienie.

terapia
Pamiętam jedno z moich pierwszych doświadczeń terapeutycznych. Trening „Świadomość i zmiana” prowadzony przez Andrzeja Szulca w Instytucie Treningu i edukacji Psychologicznej w Krakowie. Po kilku godzinach integracji, prowadzący zaprasza poszczególnych uczestników na środek sali, prowadzi rozmowę, która prawie zawsze kończy się tak samo: wybierz kto z grupy przypomina twoją mamę, albo twojego tatę. Powiedz tej osobie wszystko co chciałbyś powiedzieć. Popatrz na nią. Co czujesz? Co on ci zrobił? Czego ona ci nie dała? Co do niej czujesz? Wyraź to. Trzech mężczyzn trzyma materac, przed nim staje młoda dziewczyna, za materacem reprezentant jej ojca. Przez kilkadziesiąt minut dziewczyna rzuca się na materac, krzyczy, płacze, upada na podłogę, kopie, bije pięściami. Ktoś inny walczy ze swoją matką wyszarpując jej koc, reprezentujący wolność, albo szacunek, albo niezależność. Jeśli czujesz nienawiść, poczuj silniejszą nienawiść. Po każdej pracy prawie wszyscy w grupie udzielają informacji zwrotnych: wspieram cię, współczuję, jesteś dzielna, odważny, kochany, złoszczę się na twoich rodziców, jak oni mogli. Zbrodnie rodziców są różne, od opuszczenia, tak fizycznego jak i emocjonalnego, po bolesne słowa, kary, przemoc, ale wszystkie są podsycane przez sposób pracy terapeuty, przez współodczuwającą grupę. Pamiętam swoją furię, wściekłość i krew na nodze po prawie półgodzinnym skopaniu materaca, i to zadziwiające poczucie ulgi, głębszego oddechu. Chłopczyk we mnie się wkurzył i wylał całą żółć. Terapeuta pyta co uczestnicy chcieliby teraz usłyszeć, co dostać, reprezentant lub on sam wciela się w rolę idealnego rodzica i pociesza, przytula, wyznaje miłość – budując w głowie kolejne iluzje. Tak wyglądała praca metodą starego gestaltu.

Przez minione dziesięć lat skorzystałem z warsztatów, treningów i terapii w różnych szkołach i nurtach, indywidualnie i grupowo, stacjonarnie i podczas zorganizowanych wyjazdów. To cenne, wzbogacające doświadczenia, ułatwiające zrozumienie różnicy pomiędzy ucieczką a zmierzaniem dokądś, podążaniem za kimś a pouczaniem, stawianiem granic a odrzucaniem, lękiem a strachem, w końcu byciem a działaniem. Jednak skutkiem ubocznym wybranej przeze mnie drogi, okazało się wieloletnie podsycanie mrzonki o rodzicach idealnych. Terapia czasami prowadzi do akceptacji, ale sens jej działania oparty jest na istnieniu nieszczęśliwych ludzi, będących w bliskiej relacji z przeszłością. Aby zrozumieć jak krzywdzę innych, najpierw muszę zobaczyć jak zostałem skrzywdzony, można się rozsmakować w byciu słabym, w byciu ofiarą. Nagle wszystko staje się jasne. Mama i tata nie kochali mnie stale i bezwarunkowo, moje związki się rozpadają, czuję wewnętrzną pustkę, to moja krzywda, mój ból. Ja, ja i ja. I to oni są winni. Pozostanie na etapie egocentryzmu uniemożliwia ukształtowanie ego obserwującego, czyli takiego które nie ocenia, nie porównuje, nie rości sobie praw, po prostu patrzy.

Chłopczyk we mnie może odebrać głos dorosłemu mężczyźnie na całe życie, spotykam bardzo wielu takich ludzi. Tupią, krzyczą, smucą się w sposób na tyle głośny, by wymusić uwagę. Rodzice jako obiekt oczekiwań został zamieniony na partnerów i partnerki, mężów i żony, czasami przyjaciół. Wszyscy jesteśmy dorośli, ale zasady gry są takie same. Miłość i związek to nie są synonimy, jeśli już to antonimy.

Poza strategią polegającą na zagłuszaniu dziecięcego wewnętrznego łkania, jest taka, która polega na całkowitym oddaniu mu głosu. Zazwyczaj odbywa się to na nieświadomym poziomie prowadzącym do sabotowaniu swoich kolejnych związków, lub świadomym np. w trakcie terapii. Bo to wewnętrzne dziecko jest nienasycone, czasami mam wrażenie, że wręcz nienażarte. Chce pochłaniać, a nie przyjmować, a już z pewnością nie dawać. Drugi człowiek musi zostać użyty by samemu poczuć szczęście. Powinien być, towarzyszyć, zauważać, karmić. Skryptowe uczucia przeżywane wobec nieobecnych rodziców, będące kompilacją pragnień, bólu, żalu, tęsknoty, podziwu, smutku, złości i poczucia winy, jeśli nie zostaną rozpoznane, wracają w pakiecie w każdym kolejnym związku. Bo wydaje mi się, że mam prawo mieć innych ludzi, że ktoś, ktokolwiek może być mój.

Nie znam człowieka, który dostałby wszystko czego pragnął w trakcie swojego dzieciństwa, nie znam takiego, który by nie płakał lub nie przeżywał złości z powodu tego co zrobili, lub czego nie zrobili jego rodzice. To takie naturalne. Jeśli dodatkowo rodzice bili, porzucili, nadużyli w jakikolwiek sposób, terapia z pewnością może być pomocna. Ale w pewnym momencie musi dojść do zrozumienia, wewnętrznej rozmowy z samym sobą: zamieszkujące mnie, drogie i kochane dziecko, masz tutaj miejsce i możesz być jak długo chcesz, ale musisz przyjąć do wiadomość, że nigdy nie dostaniesz tego co chcesz dostać. Jeśli chcesz to płacz, krzycz, obrażaj się, milknij i miej pretensje, ale ja jako dorosła osoba mogę zdecydować czy oddam tobie siebie i udam się w kolejną pogoń za idealnym związkiem i obiektem, bo przecież nie człowiekiem, którego głównym zdaniem będzie wypełnić pustkę, studnię bez dna.

Bo gdyby było to takie proste, emocjonalna pustka powinna zarosnąć, po roku, pięciu albo dziesięciu latach terapii, albo wypełnić się  w wyniku uczuć przeżywanych przez pierwsze miesiące zakochania. Terapia wydaje się być niezwykle potrzebna by owo wewnętrzne dziecko zobaczyć, zrozumieć co mu się stało, a w końcu nazwać wszystko czego pragnie. Dalej można podjąć wysiłek by nakarmić je tym czym może się najeść, a następnie zaakceptować to wszystko czego nie dostało i już nigdy nie dostanie. Wiele osób zatrzymuje się w swoim życiu, ale również w trakcie terapii, na etapie poszukiwania winnych (chociaż każdy będący w terapii powie, że nie winnych a odpowiedzialnych). Niekiedy przy absurdalnym pominięciu teraźniejszości, jej wielkiej mocy. Pozostawanie w stałym kontakcie z głodem musi prowadzić do wymyślania coraz to nowych potraw i sposobów na jego zaspokojenie. Moment, w którym nie tylko uwierzę, stwierdzę, ale przede wszystkim poczuję, że moja mama i tata nie dadzą mi tej uwagi, której chciałem, tego ukojenia, spokoju, tego poczucia bezpieczeństwa jest chwilą, w której mogę przestać budować roszczenia wobec innych, bliskich, wobec miłości. Myśl, że wszystkie te rzeczy mogę zapewnić sobie sam wydaje się oczywista, ale niezwykle trudna. Czasami łatwiej czekać na lepszą przyszłość, przy okazji rozpamiętując bolesne fragmenty przeszłości, z zupełnym pominięciem, że chwila obecna jest kompletna, prawie zawsze idealna i niczego jej nie brakuje.

Kilka lata temu odbyłem poważną rozmową z tatą, powiedziałem mu o swoich pretensjach, krzywdach, żalach. Podobną rozmowę przeprowadziłem dwa lata później z mamą. W psychoterapii nazywa się to konfrontacją. Później zrozumiałem, że tak naprawdę nie chciałem siebie wyrazić, ale tak naprawdę ponownie coś dostać. W chwili, gdy moje oczekiwania umarły, poczułem się bezpieczny z samym sobą. Zacząłem widzieć moich rodziców, nie tylko ich słowa i gesty, ale przede wszystkim intencje, zamiary, przeszłość ich potrzeby, styl życia, ich jako ludzi. Mam tak dużo cierpliwości i akceptacji dla swoich przyjaciół, często bezgraniczną wyrozumiałość, do tego ciekawość, gotowość wysłuchania, dzielenia się różnorodnymi uwagami. A moi rodzice zawsze mieli być jacyś, wiedziałem za nich co mają dawać, kiedy i w jakiej ilości. Wszystkiego może być za mało gdy czeka się na konkretny, wymyślony prezent, nie będąc gotowym na niespodzianki. I nie mam zamiaru udawać, że było idealnie, że miałem piękne, wymarzone dzieciństwo. Było różnie, dobrze jednak mieć poczucie, że nie żałuję, również lat pełnych pretensji. Bo może dzięki nim jestem w miejscu, w którym uczę się przyglądać moim rodzicom pozbawionym narzuconej im funkcji, po prostu jako ludziom, którzy zdarzyli mi się w najbardziej nieporadnym okresie mojego życia. I niezwykle dużo dali. Byli cennymi nauczycielami, również wtedy gdy nie robili nic. I byli idealnie niedoskonali. I tak, cierpiałem przez nich wiele razy, ale nie umiem policzyć czy oni cierpieli przeze więcej.

Czasami wciąż patrzę na świat, na bliskie relacji i na rodziców oczami dziecka, nie tego pełnego zachwytu, ciekawości, otwartości, ale dziecka skrzywdzonego, wyczekującego, wtedy zawsze widzę siebie w roli biorcy, tego, któremu się należy. W tych chwilach wymagam od rodziców pełnej akceptacji, z trudem ich tolerując. Gdy oddaję wzrok dorosłemu, widzę, że pomiędzy dawaniem, braniem, proszeniem i odmawianiem istnieje równowaga, która przynosi obezwładniający spokój. I miłość.

Fragmenty artykułu zostały opublikowane w magazynie Sens „Jak rozmawiać ze sobą”, czerwiec 2013, Robert Rient.